Jeden strzał

tamarowPodporucznik Józef Wieciech „Tamarow” miał na decyzję kilka sekund. Przed chwilą „Kosa”, jeden z jego żołnierzy, przyniósł informację, że pod bramą więzienia nieoczekiwanie zmieniono strażnika. Ten, który teraz trzymał wartę, nie był wprowadzony w szczegóły akcji i nie było szans na to, by bez walki wpuścił oddział za bramę.

Jednak żołnierze I batalionu 12. pułku piechoty Armii Krajowej skupieni 100 metrów od murów więzienia w Nowym Wiśniczu nie mieli wielkiego pola manewru. Akcja mogła być przeprowadzona tylko w jednym terminie. W nocy z 26 na 27 lipca 1944 roku. Dlatego po krótkiej naradzie „Tamarow” wydał rozkaz: Uderzamy !.

Więzienie w Nowym Wiśniczu cieszyło się złą sławą. Mieściło się w budynku klasztoru Karmelitów Bosych, który ufundował Stanisław Lubomirski. Już w grudniu 1939 roku Niemcy zorganizowali tu obóz koncentracyjny, wywożąc do obozów jenieckich trzymanych tu od września żołnierzy Armii Polskiej. Pierwszym komendantem obozu był SS-Standartenfuhrer Herman Dolp. Był zwyrodnialcem i sadystą. Więźniowie, przywiezieni z krakowskiego więzienia Montelupich, przetrzymywani byli zimą w praktycznie nieopalanych celach z powybijanymi szybami. Racje żywnościowe były minimalne. Wystawanie godzinami na mrozie na apelach, bicie, zdarzały się nieustannie. Dodatkowo, morale więźniów nadszarpywało stałe dewastowanie kościoła przez Niemców. Strzaskane organy, porąbane ołtarze, porozrzucane ornaty i walające się po posadzce monstrancje robiły okropne wrażenie.

W lipcu 1940 roku obóz koncentracyjny zlikwidowano. Więzienie w Wiśniczu miało się stać od tej pory miejscem przetrzymywania więźniów politycznych. Było pilnie strzeżone. Posiadało własny magazyn broni. Poza murami zabezpieczenie stanowiły dwa posterunki na wieżach. Wewnątrz, przy bramie i innych wartowniach służbę pełniło kilkunastu żołnierzy. Dodatkowo, około 30 wartowników stale przebywało w dyżurce, stanowiąc pogotowie. Oprócz tego kilkudziesięciu polskich strażników więziennych. Największy problem stanowił jednak batalion niemieckiego wojska, zakwaterowany w Nowym Wiśniczu. Ten zmotoryzowany, posiadający samochody pancerne i broń ciężką oddział mógł w każdej chwili przyjść w sukurs załodze więzienia. Łączność zapewniała linia telefoniczna. Jej przecięcie nie rozwiązywało jednak problemu. Dlaczego? Bowiem dystans pomiędzy więzieniem a jednostką niemiecką wynosił zaledwie 300 metrów. A z takiej odległości strzały musiały być doskonale słyszalne.

Mimo to o odbiciu więźniów myślano już wcześniej. Przeprowadzano rozpoznanie, sporządzono plan rozmieszczenia załogi, badano zwyczaje komendanta. Jednak nawet specjalny oddział dywersyjny „Żelbet”, biorąc pod uwagę trudności w realizacji, nie zdecydował się na przeprowadzenie akcji. Dlaczego zatem dowódca 12 pułku piechoty AK, ppłk. Julian Więcek „Topola”, stacjonującego na ziemi bocheńskiej, zdecydował o przeprowadzeniu akcji ataku na więzienie? Około 24 lipca do sztabu 12 pułku dotarły wiadomości o planowanej wywózce więźniów z Wiśnickiego więzienia do obozu w Oświęcimu. Informacje potwierdzono. Wywiezienie więźniów miało odbyć się 27 lipca.

Wyznaczył do tego 35 żołnierzy ze swojego batalionu, podzielonych na trzy grupy: siedmioosobową grupę szturmową, oddział drugiego rzutu i oddział ubezpieczający bramę i teren od strony niemieckiej jednostki wojskowej. Oprócz tego wyznaczył kilku żołnierzy do patroli ruchomych, utrzymania łączności i zajęcia posterunków na wieżach.

Czy plan „Tamarowa” był w ogóle wykonalny? Wydawać by się mogło, że nie. W jaki sposób 36 żołnierzy mogło zdobyć silnie strzeżone więzienie, w dodatku przy zachowaniu całkowitej ciszy, przynajmniej w początkowych momentach akcji. Pomóc w jego realizacji miał właśnie jeden z umówionych strażników. To on, pełniąc służbę przy bramie miał wpuścić partyzantów na teren więzienia. Jednak sprawy potoczyły się inaczej. Strażnika zmieniono i fakt ten postawił grupę w bardzo trudnej sytuacji. Decyzja „Tamarowa” o rozpoczęciu akcji mogła spowodować zagładę żołnierzy I batalionu.

Mogła, ale nie spowodowała. W tej operacji zagrało wszystko. Misterny, precyzyjny plan, doskonałe rozpoznanie, dobre wyszkolenie żołnierzy i dowodzenie. To zdecydowało o jej powodzeniu. Najpierw „Pal” i „Orzeł” bez żadnych problemów zdejmują posterunki na wieżach i przejmują po nich warty. Grupa szturmowa pod dowództwem „Tamarowa” podchodzi pod główną bramę. Do bramy puka przebrany w mundur strażnika więziennego „Kosa”, który na zapytanie wartownika odpowiada, że idzie na zmianę. Wartownik przez chwilę waha się, ale widząc tylko jednego człowieka w mundurze strażnika więziennego przekręca klucz w zamku i wolno uchyla bramę. W tym momencie zostaje chwycony i wyrzucony za bramę. Nie zdążył strzelić ani wydać najmniejszego krzyku. Przejmuje go drugi rzut. Żołnierze wpadają na wartownię. Warta poddaje się bez oporu. Rozbrajają oficera i 9 wartowników. Broń oraz wartowników przejmuje drugi rzut.

I kolejno w ten sam sposób, znając rozmieszczenie załogi forsują bramę broniącą dostępu na dziedziniec więzienia, dyżurkę wewnętrznej, salę pogotowia i znajdujący się obok niej magazyn broni, pomieszczenie centralki telefonicznej. Żołnierze wpadają do pokoju naczelnika więzienia. Ten w szoku pada na podłogę i stara się wcisnąć pod łóżko, ale jego tusza pozwala na schowanie tylko głowy. W tym momencie pada jedyny w trakcie akcji, przypadkowy strzał z automatu „Kukułki”, trafiając go w czubek palca u nogi. Nikt na zewnątrz grubych murów klasztoru nie jest w stanie go usłyszeć. Wszystkich rozbrojonych Niemców sprowadzono do dyżurki, gdzie zamknięci zostali w opróżnionym magazynie broni. W tym czasie Adolf Roman „Kosa”, pchor. (obecnie por.) Eugeniusz Kowal „Ewka” z grupy szturmowej i kilku żołnierzy z drugiego rzutu rozpoczęli uwalnianie więźniów. Z listą w ręku wywoływali więźniów politycznych, odsyłając ich dziedziniec gdzie odbywa się zbiórka.

Akcja trwała dwie godziny. Uwolniono 128 więźniów i zdobyto sporą ilość broni i amunicji. Pozostało jeszcze zabezpieczenie odwrotu. Naczelnikowi więzienia Schroederowi pozostawiono decyzję: czy woli nie wszczynać alarmu, czy być rozstrzelany. Nie miał wątpliwości. Dał oficerskie słowo i słowa dotrzymał. Dopiero nad ranem pojechał do Bochni, gdzie osobiście poinformował żandarmerię o zaistniałych wypadkach. Siły partyzantów ocenił podobno na około 300 dobrze uzbrojonych żołnierzy, prawdopodobnie zrzutków angielskich.

Pościg za ruszył dopiero rano, ale nie dał żadnego rezultatu. Ani jednego uwolnionego więźnia Niemcy nie schwytali.

Zobacz też informacje na www.komentarzpolityczny.com.pl.

Comments are closed.